Niezwykle skomplikowane wojenne losy rodziny Elżbiety każą nam wrócić do ostatnich dni okupacji Warszawy, do czasów jeszcze sprzed narodzin Elżbiety. Na dom jej mamy spadła bomba, zabijając jej pierwszego męża i doszczętnie niszcząc cały jej dobytek. Krystyna, bo tak miała na imię mama Elżbiety, ocalała cudem, gdyż tuż przed tym zdarzeniem wyszła z domu do krawcowej. Bez dachu nad głową, w jednej sukience, banknotem stuzłotowym i kilkoma srebrnymi widelcami zakopanymi w przydomowym ogródku „na czarną godzinę” ruszyła na wielką tułaczkę. Najpierw był Piotrków Trybunalski, potem pobyt u brata w Gdańsku. Tam też Krystyna poznała Luksemburczyka, za którym wyjechała, by osiedlić się już na stałe w nowej ojczyźnie.
W 1946 r. urodziła się Elżbieta. Zamieszkali w Soleuvre, domu babci Elżbiety. Dzieciństwo Elżbiety wyznaczyło kolejny etap w rodzinnej tułaczce; spędziła je w pensjonatach prowadzonych przez siostry zakonne – najpierw w Mission St. Joseph na Limpertsbergu, potem w Troisvierge, była też u urszulanek w Namur i w końcu 3 lata w Arlon. W międzyczasie pomieszkiwała u babci, u ciotek, na zmianę u matki i ojca, którzy byli już wtedy w separacji. Kiedy w wieku 14 lat po raz pierwszy pojechała do Polski odwiedzić rodzinę mamy, praktycznie nie mówiła po polsku.
Losy Elżbiety i Lecha skrzyżowały się dzięki kontaktom jaki rodzina Lecha nawiązała z mieszkającą w Polsce rodziną Elżbiety. Poznali się w 1970 r. na wspólnym obiedzie, na który rodzina Lecha zaprosiła mamę i ojczyma Elżbiety. Kilka miesięcy później Elżbieta wybrała się do Polski już na zaproszenie Lecha. Lech, jakby to było wczoraj, wspomina dzień, kiedy samolot, którym leciała Elżbieta został w ostatniej chwili – z powodu strajków w Warszawie – przekierowany na inne lotnisko. Tylko dzięki znajomościom (wtedy była to informacja tajna) Lech dowiedział się, że samolot wylądował w Poznaniu. Nie zastanawiając się ani chwili i nie zważając na śnieżną zawieruchę, pognał swoim Fordem Cortiną, by o 2.00 w nocy przywitać zaskoczoną Elżbietę w Poznaniu.
Ślub wzięli w Polsce, a wesele urządzili w restauracji „Krokodyl” na Starym Mieście w Warszawie. Pół roku później w Helsinkach podpisano postanowienia końcowe KBWE, gdzie jednym z ważnych filarów umów międzynarodowych było zagwarantowanie emigrantom prawa dającego możliwość wspólnego zamieszkania małżeństw wielonarodowych w wybranym kraju pochodzenia dowolnego z małżonków. Dopiero wtedy Lech mógł wyjechać razem z żoną – par excellence Luksemburką – i zamieszkać z nią w kraju na Mozelą.
Lech w Polsce zajmował się zawodowo sportem, a dyscypliną, którą uprawiał była piłka ręczna. Już w Luksemburgu miał sposobność kontynuacji swojej kariery sportowej, zaproszony do współpracy z klubem piłki ręcznej w Berchem, a później – Handball „Fola” Esch/Alzette. Dziś żartuje, że to niejako przypadkiem jego luksemburscy znajomi dowiedzieli się o jego sportowej przeszłości i wciągnęli go tu w świat luksemburskiego sportu, który na wiele lat stał się dla niego alternatywną formą realizacji zawodowych ambicji i społecznych pasji. Jako, że pochodził z rodziny dość zamożnej, która lokowała swój kapitał w różnego rodzaju inwestycje, także i on przed wyjazdem do Luksemburga prowadził działalność gospodarczą, zarządzając jako wspólnik, kupioną za rodzinne pieniądze garbarnią. Dzięki tym doświadczeniom mógł wesprzeć małżonkę w otwartym przez nią niedługo wcześniej pierwszym ich luksemburskim biznesie – kawiarni „Au vieux coin”, mieszczącej się przy avenue du Bois na Limpertsbergu.
Nota bene, przykład przyszedł z góry, gdyż mama Elżbiety, prowadziła od wielu lat kawiarnię „Chez Christine” w Esch-sur-Alzette, która była nieformalnym miejscem spotkań Polaków mieszkających podówczas w Luksemburgu. Esch i jego okolice były wielkim skupiskiem luksemburskiej Polonii, jako, że w latach 50. i 60. ub. wieku emigrację zarobkową z Polski przyciągał do Wielkiego Księstwa przede wszystkim prężnie rozwijający się przemysł wydobywczy oraz hutniczy (vide: polacy.lu/pages/history ). „Chez Christine” spotykali się członkowie reaktywowanego w latach 70-tych Związku Polaków im. F. Chopina, którego prezesem był wówczas Stanisław Goska, kuzyn Elżbiety. Wykonanie zamówionego na 50-lecie Związku nowego sztandaru Krystyna zleciła w Krakowie; osobiście dopilnowała realizacji zamówienia, a nawet posyłała do Polski, nieosiągalne tam w czasach PRLu, złote nici. „U Krystyny” w Eschu zobaczyć można było przede wszystkim Polaków pracujących w ARBEDzie oraz zakładach związanych z koncernem stalowym, a pewną tradycją były polskie pogaduchy w niedziele po polskiej mszy św. w kościele pw. św. Józefa w Esch-sur-Alzette.
Limpertsberskie „Au vieux coin” Elżbiety i Lecha szybko stało się także centrum spraw polskich w Luksemburgu, a sława tego miejsca dotarła aż do Polski. W połowie lat 70. liczba Polaków mieszkających lub czasowo przebywających w Wielkim Księstwie była na tyle duża, iż służbowe przyjazdy konsula generalnego (był nim w latach 1976–1981 Władysław Klaczyński) z brukselskiej centrali stały się nie tylko koniecznością, ale też pewnego rodzaju rutyną. Organizacją tych spotkań ze strony zainteresowanych petentów byli członkowie Związku Polaków im. F. Chopina (vide: polacy.lu/pages/view-project/27 ), natomiast siedzibą tej placówki stała się... kafejka państwa Simlów. Lokal miał dwa pomieszczenia i na czas „godzin konsularnych” jedno z nich zamieniane było na biuro konsula, zaś drugie stawało się poczekalnią.
Ale „ambasadorem” spraw polskich w Luksemburgu był wszelako także Lech Simla wraz z małżonką. Chodziło tu przede wszystkim o wspieranie przez nich polskich inicjatyw w Luksemburgu; jak np. polskie stoisko na Bazarze Międzynarodowym, którego inicjatorami byli Lech wraz z jego kolegą Dariuszem Łagodzińskim, chodzi o organizowane przez Związek Polaków im F. Chopina bale polonijne, na które Elżbieta przygotowywała specjały polskiej kuchni – bigos i gołąbki, zaś „Au vieux coin” fundowało nagrody na organizowanej przy okazji tych zabaw loterii. Było też sporo imprez polskich i polsko-luksemburskich, które Simlowie organizowali lub wspierali organizacyjnie. Z racji swoich sportowych kompetencji, Lech Simla zapraszany był przez stronę luksemburską do współpracy przy organizacji imprez sportowych. Dzięki niemu odbył się w Luksemburgu w sali sportowej przy Centrum Kultury na Hollerichu mecz bokserski między reprezentacją Luksemburga a ówczesnymi mistrzami Polski – Czarnymi Słupsk. On też, na prośbę luksemburskiego Ministerstwa Sportu zorganizował przyjazd do Warszawy reprezentacji Luksemburga na mecz z Legią Warszawa w ramach Pucharu Europy. Ale wśród najbliższych sercu wspomnień ma także organizację koncertu Orkiestry „Amadeus” Agnieszki Duczmal na Zamku w Vianden oraz goszczenie w swoich progach członków baletu Teatru Wielkiego (obecnie Teatru Narodowego) z Warszawy podczas ich tournées w Luksemburgu. Nb. Lecha Simlę łączy z Teatrem Wielkim także epizod zawodowy. W czasach, kiedy jeszcze mieszkał w Warszawie występował na deskach tej szacownej instytucji kultury w roli... niewolnika w inscenizacji „Aidy” Verdiego. Przyjazdy zespołu Teatru Wielkiego do Luksemburga stały się okazją do odświeżenia starych znajomości; gośćmi „Au vieux coin” byli nie tylko artyści baletu, ale także jego kierownik oraz sam dyrektor artystyczny Teatru Wielkiego, Waldemar Dąbrowski.
Kafejka Simlów to nie tylko miejsce spotkań Polonii! Luksemburczycy też pokochali niezwykłą atmosferę jaką udało się tu stworzyć Lechowi i Elżbiecie. Do stałych bywalców lokalu na Limpertsbergu należał m.in. Pierre Nimax senior, kompozytor, dyrygent, przede wszystkim zaś nestor luksemburskiej chóralistyki, profesor tutejszego Konserwatorium, który słynął z ciętego dowcipu i do tradycji kafejki wprowadził „pojedynki” na anegdoty.
W 1981 r. budynek, w którym działała kafejka Simlów przeznaczony został do rozbiórki. „Au vieux coin” przestała istnieć, ale nie odszedł wraz nią duch i atmosfera polskiego miejsca na mapie Luksemburga – zyskało ono nową siedzibę w lokalu przy rue Chimay w centrum m.st. Luksemburga, gdzie Simlowie zdecydowali się kontynuować swoją działalność. Tam przeniosła się spora część klienteli z Limpertsbergu, tam też pojawiać zaczęli się Polacy, przyciągnięci nie tylko znajdującymi się w menu polskimi daniami – bigosem, domowymi gołąbkami i flakami, ale także tą niecodzienną atmosferą tradycyjnej polskiej gościnności. Lokal przy rue Chimay nie raz rozbrzmiewał polską muzyką – to tu odbywały się wieczory kolędowe, polskie spotkania, kolacje, zabawy. Ks. Kruszewski – ówczesny przełożony Polskiej Misji Katolickiej – drukował własnym sumptem zeszyty z polskimi piosenkami, które doskonale sprawdzały się na śpiewanych wieczorach u Simlów. Tu zaglądali też państwo Wojtczakowie – on, dziś Ambasador RP w Luksemburgu, ona podówczas (1999–2005) konsul ds. Polonii w Konsulacie Generalnym w Brukseli, z tytułu swoich obowiązków zawodowych pełniąca opiekę także nad Polonią luksemburską. „Brasserie Chimay” stało się szybko także miejscem spotkań stowarzyszeń. To tu spotykali się członkowie przyszłego Association Culturelle Polonaise à Luxembourg (obecnie RejClub; polacy.lu/pages/view-project/6 ), zanim w 1997 r. formalnie ukonstytuowali swoją działalność jako stowarzyszenie. Tu spotykali się również dziennikarze oraz literaci tworzący najstarszy luksemburski przegląd literacki – „Les cahiers luxembourgeois”). W lokalu prowadzonym przez sportowca nie mogło zabraknąć oczywiście ducha sportowej rywalizacji; nic więc dziwnego, że miejsce to polubili członkowie „Le Rapid Limpertsberg” – klubu kolarskiego. Tu także swoją nieformalną siedzibę miał Spuerveräin Limpertsberg. Lokal przy rue Chimay prowadzili Simlowie do 2002 r.
***
Jeśli kafejce Simlów przy avenue du Bois na Lipertsbergu należy się zaszczytne miano „pierwszej Ambasady Polskiej w Luksemburgu”, to tym bardziej Lechowi Simli należy się tytuł „pierwszego honorowego Ambasadora spraw polskich w Wielkim Księstwie”. Tytułu zresztą mu nadanego i to na piśmie! A było to tak: któregoś dnia dzwoni do Lecha (w zasadzie – „Lesza”, bo tak nazwali go Luksemburczycy) znajomy policjant i mówi – „mamy tu na komisariacie dziewczynkę, która zgubiła się, odłączywszy się od wycieczki. Lesz, ratuj!” Dla „Lesza” telefon z posterunku policji nie był niczym nadzwyczajnym. Nie raz luksemburska policja korzystała z jego pomocy jako tłumacza w przypadku przesłuchań Polaków – czy to świadków, ofiar czy sprawców różnych wykroczeń w Wielkim Księstwie. Płaczącą dziewczynkę znalazła jakaś pani w Katedrze; polska wycieczka w drodze powrotnej z Paryża zwiedzała katedralną Kryptę. Po wyjściu z Katedry okazało się, że wycieczka gdzieś znikła, dziewczynka została na ulicy sama. Lech dowiedział się od dziecka tyle, że mieszka w Poznaniu, więc od razu ją pocieszył – jeśli nie znajdziemy twojej wycieczki, wsiadamy w samochód i zawiozę cię do samego Poznania. Na szczęście przypadkiem przez okno w komisariacie dziewczynka zauważyła kogoś z wycieczki. Lech wybiegł, podszedł do tej osoby i powiedział, że po odbiór „zguby” muszą zgłosić się do Brasserie przy rue Chimay. Nim opiekunowie wycieczki przyszli, Simlowie nakarmili dziecko i obdarowali upominkami. Jakiś czas potem Lech otrzymuje list z podziękowaniami skreślony dziecięcą ręką, rozpoczynający się od słów: „Drogi Panie Ambasadorze”...
W lokalu u Simlów niejeden Polak znalazł pracę, uzyskał poradę prawną, dowiedział się, jak przeżyć w Luksemburgu, gdzie skierować pierwsze kroki w poszukiwaniu lepszej przyszłości w kraju nad Mozelą. Potrzebujący zawsze znaleźli tu nie tylko przyjazny kąt, ale mogli liczyć na gorącą strawę (oferowaną potrzebującym zawsze za darmo!), dobre słowo i wsparcie. Anegdotami, historiami zupełnie poważnymi, wręcz wzruszającymi, sypać by można jak z rękawa; ograniczmy się na finał tej opowieści do jednej, która doskonale podsumowuje to, jak działało „polskie miejsce” na mapie Luksemburga końca ubiegłego wieku.
Zadzwonił kiedyś w „Brasserie Chimay” telefon. Odbiera Lech, a po drugiej stronie słuchawki słychać polski głos; ktoś w Luksemburgu szuka desperacko pracy i gotów jest podjąć się każdej, by zarobić na życie. Simlowie już od jakiegoś czas planowali odmalować lokal, ale nigdy nie było na to czasu. Niewiele myśląc Lech mówi – „przyjeżdżaj chłopie, jeśli wiesz, do czego służy wałek malarski, masz u mnie robotę”. Jeszcze tego samego wieczora pojawił się młody chłopak. Za wykonanie pracy chciał grosze; Lech mówi – „tyle nie mogę ci zapłacić; zapłacę ci według uczciwych luksemburskich stawek, a jeszcze do tego wykarmię. A gdzie Ty w ogóle mieszkasz?” Okazało się, że chłopak nocuje... w samochodzie wraz z trzema kolegami, z którymi przyjechał z Polski szukać na Zachodzie jakiejkolwiek pracy. Lech zaprosił ich wszystkich do domu; zaoferował posiłek, możliwość wykąpania się, nocleg. „Ile płacimy za to wszystko?” zapytali Polacy. „Ani grosza, w żadnym wypadku” – padła odpowiedź. „W takim razie chcemy to odpracować”. Pomalowali w brasserie jeszcze jedno pomieszczenie w ramach wdzięczności, czego Lech i tak im nie puścił płazem – odwdzięczając się pieniędzmi na paliwo na powrót do kraju. Skąd Polak desperacko szukający pomocy w Luksemburgu znał telefon do Simlów? Pozostaje tajemnicą poliszynela. Jednak tajemnicą nie jest, że o „Ambasadzie Polskiej” – tak tej na Limpertsbergu, jak i jej nowej siedzibie przy rue Chimay – wiedzieli chyba wszyscy nie tylko tu w Luksemburgu, ale nawet w Polsce. Nie raz zgłaszali się do Lecha Polacy, którym jeszcze przed wyjazdem z kraju ktoś podpowiedział – wiecie, w razie problemów walcie do Lecha jak w dym!